5 października rano spałem jeszcze po ciężkich przejściach ostatniego dnia i nocy, kiedy do izby weszli Kaczorowski i Mickiewicz. Ucieszyli się bardzo z odnalezienia Witka i mnie, gdyż uważali nas za zabitych. Ponieważ po wczorajszej kontuzji czułem się fatalnie, wykopali mi solidny dołek na pobliskiej linii oporu, żebym się sam nie męczył, a Kaczorowski wziął na siebie dowodzenie. Mogłem się więc martwić tylko sam o siebie. Szybko zagospodarowałem się na stanowisku i wobec spokoju na przedpolu zabrałem się do śniadania. Z poprzedniego dnia miałem w menażce kawałek kury, a w chlebaku solidny kawałek chleba. Zdjąłem plecak, odpiąłem menażkę, odgryzłem kawałek kury i akurat się zaczęło. Niemcy rozpoczęli natarcie.
Parę dni temu może byłbym bardziej nerwowy, ale albo wpłynął na mnie idealny spokój Witka, z którym przeżyłem ostatnie 48 godzin na froncie, albo był to wynik kontuzji. W każdym razie oceniłem, że Szkopy są daleko i nie powinienem sobie przerywać zasłużonego śniadania. Poza tym, nie wiadomo dlaczego, nastawiłem się psychicznie na obronę na miejscu. Pewnie z powodu komfortowej dziury, w której była nawet półeczka na amunicję. Coś mnie tknęło dopiero, kiedy Niemcy byli już na 500 metrów. Na mnie biegło dwóch z rkm-em. Kropnąłem do nich z karabinu, i pomimo że byłem dobrym strzelcem i skorzystałem z podpórki, nie trafiłem. Zdałem sobie sprawę, że źle widzę. Znowu kontuzja dawała znać o sobie. Niemcy zbliżali się szybko, nasza artyleria milczała, a ogień piechoty był za słaby, żeby ich radykalnie przyhamować. Teraz dopiero zacząłem się nerwowo pakować.
Zdążyłem zaledwie zapiąć chlebak i włożyć go na siebie, gdy z pobliskiego dołka wyskoczył dowódca batalionu i krzyknął, żeby się wycofywać na lewy skraj wsi, i sam pobiegł. Momentalnie na naszej linii umilkł ogień i wojsko rzuciło się w stronę drogi przez wieś (…).
W ciągu paru sekund zostałem sam. Przypiąłem menażkę jednym paskiem do plecaka, na drugi nie było już czasu. Plecak na siebie. Niemiecki rkm już 200 metrów ode mnie. Rzygnął ogniem, kiedy stanął w dołku. Rzuciłem karabin i wyskoczyłem do tyłu. W tym momencie charkot pocisku artyleryjskiego. Charkot oznacza, że pocisk spadnie zaraz, i to bardzo blisko. Miałem już wyrobione odruchy frontowe. Należało paść natychmiast. Ja jednak zrobiłem co innego.
Dałem susa, na pewno najdłuższego w życiu. Dopadłem rogu stodoły i kucnąłem za węgłem. W tym momencie pocisk rozerwał się dokładnie w tym miejscu, gdzie miałem paść. Pół metra nade mną poleciały belki i słoma, a z wnętrza buchnął ogień. Następne 30 metrów przeleciałem w tempie stumetrówki. Płot przesadziłem, jakbym nie miał na sobie 30 kilogramów i podkutych butów. Wypadłem na wiejską drogę i z daleka widzę naszych biegnących na skraj wsi. Pędzę za nimi, ile tylko mam siły, ale czuję, że menażka, źle przytroczona, obija mi się po plecach. Lada moment mogą ją wziąć diabli, a z nią moje śniadanie. Staram się ją trzymać lewą ręką, w prawej mam karabin. Ale to przeszkadza w biegu. Widzę przed sobą Mietka Kaczorowskiego, jest ze 150 metrów przede mną. Ryczę:
– Mietek, stój!
Stanął. Obejrzał się.
– Jesteś ranny?!
Krzyczę:
– Nie, ale diabli biorą kurę!
Mietek nie rozumie, ale czeka. Dopadam go. Wtykam w rękę trok. Zapnij mi menażkę! Pochylam się i odwracam do niego plecami. Mietek klnie, na czym świat stoi, ale zapina pasek. Wokół brzęczą pociski niemieckich rkm-ów. Ale oni strzelają w biegu, więc niecelnie. Po chwili obaj z Mietkiem biegniemy w stronę wzgórza za wsią. Dopiero tam zatrzymaliśmy niemieckie natarcie.