Nieraz spotykałem się z pytaniami, jak to właściwie jest na wojnie. Trudno odpowiedzieć na takie pytanie. Bo wojna inaczej wygląda dla żołnierza, inaczej dla sztabowca. Inaczej dla piechura, inaczej dla artylerzysty. Inaczej, gdy się idzie naprzód, inaczej w obronie, jeszcze inaczej w czasie wycofania. Różnice stwarzają też ukształtowanie terenu i pora dnia.
Dlatego postaram się opowiedzieć o takim dniu, gdzie występowało możliwie dużo różnych elementów.
Było to 4 października pod Serokomlą. Wyszliśmy do natarcia przed świtem. Poderwani zostaliśmy nagle. Czasu na śniadanie nie było. Nikt też się nie mył ani nie golił. Twarze żołnierzy wychudłe, zmęczone. Oczy zapadnięte. Tyraliera posuwała się w mgle jak duchy. Bagnety na karabinach. Sylwetki przygięte do ziemi. Szedłem z pięć metrów za tyralierą i poganiałem zostających w tyle.
Gdy zaczęło się rozwidniać, można było zauważyć, że idziemy polaną o szerokości 800 do 1000 metrów między dwoma lasami. Poprzedniego dnia były tu ciężkie walki. Napotykaliśmy szczątki oporządzenia, broni, jakieś skrwawione szmaty.
Zauważyli nas Niemcy. Rozpoczęli ogień z karabinów maszynowych. Tyraliera padła. Niemcy byli dobrze ukryci. Nie strzelaliśmy, bośmy ich nie wiedzieli. Ale jeszcze naprzód. Skokami. Coraz trudniej poderwać żołnierzy. Coraz krótsze skoki. Coraz bliżej świszczą kule. Wsparcia naszej artylerii brak. Zresztą, nasze zadanie to nie wyprzeć Niemców z ich stanowisk, tylko odtworzyć linię oporu.
Wreszcie rozkaz: okopać się. Krótki łopatkami, ryjąc nosem w ziemi, wygrzebujemy dołki dla leżących. Najwyższy czas, bo ogień coraz celniejszy. Teraz z kolei, już spokojniej, robimy stanowiska dla klęczących. Wreszcie pełne doły dla stojącego. Oddychamy z ulgą. Nikt nie raniony, a teraz z broni płaskotorowej mogą nam nagwizdać. Żołnierze chowają się całkowicie, ale my, dowódcy, musimy obserwować. Przecież gdyby Szkopy poszły naprzód, mogliby nas zaskoczyć. Jeść się chce, ale to można zagłuszyć skrętem z machorki.
Czas mija spokojnie. Ogień niemiecki rzednie. Ale i tak napsuli mnóstwo amunicji. My za to jesteśmy oszczędni.
Taniec zaczął się dopiero około czternastej. Przyleciał fieseler, niemiecki samolot artylerii, i namalował świecą dymną grubą czarną krechę nad naszymi głowami. Rozkaz dowódcy kompanii: wycofać się skrycie 100 metrów i ponownie okopać się. Cofamy się, czołgając. Kopiemy szybko. Zdążyliśmy wykopać niewielkie dziury, kiedy się zaczęło. Dokładnie w nasze stare stanowiska zaczynają walić dwie baterie. Ich kanonierzy ładują raz za razem. Przed nami nieustanne błyski. Wysoko nad głowami świst odłamków. Ale to wszystko niegroźne. Strzelają uparcie do naszych starych stanowisk, a odłamki idą górą. Siadłem w dołku i zapaliłem papierosa. Teraz właśnie można być spokojnym. Dopóki przewracają ziemię przed nami, ich piechota nie pójdzie naprzód.
Kiedy znowu wyjrzałem, nie widzę nikogo po lewej stronie. Oglądam się odruchowo do tyłu, a moja kompania jest w wycofaniu już dobre 800 metrów. Ledwo ich widać. Tylko na prawym skrzydle został koło mnie podchorąży Karczmarewicz i dwóch żołnierzy. Daleko po lewej stronie też ktoś wylazł z dziury i rozgląda się. A więc rozkaz o wycofaniu do nas nie dotarł. Tym po lewej daję znak ręką, żeby się cofali. Tych po prawej podrywam głosem. Przed nami dywizja zmotoryzowana, a nas jest ośmiu w otwartym polu. Żartów nie ma. Długi skok, może ze 100 metrów.
Warkot pocisków, padamy. Niemcy nie zauważyli wycofania kompanii, sami siebie oślepili ogniem własnej artylerii, ale nas zauważyli. Osiem armat poluje na nas. Ryczę w tym huku:
– Zwiększyć odstępy!
Rozsypujemy się po polu. Skoki coraz trudniejsze, bo włączyły się cekaemy. Każdy, kto się podrywa, ściąga na siebie ogień dwóch lub trzech maszynek. A działa nakrywają nas z góry. Staram się uciec do lasu, w którym chyba Niemców nie ma. Ręką pokazuję kierunek i znak „biegiem marsz”. Pomału, uparcie zbliżamy się do lizjery. Brakuje nam ze 200 metrów i nagle wyrasta przed nami ściana ognia. Niemcy położyli zaporę artyleryjską na skraj lasu. Więc zmiana kierunku, do drugiego lasu. I znowu przed nami zapora. Trzeba nie mieć rozumu, żeby się bez potrzeby pchać w taki ogień.
A my, choć zmęczeni, głowy nie tracimy. Nikt nie zbija się w kupę. Ośmiu ludzi jest rozsypanych na 500–600 metrach. Po kolei każdy podrywa się do krótkiego skoku. Pokazuję kierunek prosto przez pole w stronę długiego wzgórza, które powinno nas osłonić. W pewnym momencie, słysząc za sobą grzmot wybuchającej salwy, oglądam się do tyłu i widzę cztery wybuchy co 25 metrów. W jednej linii z nimi biegnącego Witka Karczmarewicza, który w tym momencie wali się na twarz. Będąc w postawie prawie stojącej i mając jeden wybuch od siebie o 15 metrów, drugi o 10, musiał być zsiekany odłamkami. Nawet nie warto wracać po niego. Biegnę dalej. Później trochę leżę, bo już jestem bardzo zmęczony. Nagle słyszę za sobą sapanie. Witek cały i zdrowy, nawet nie draśnięty. Przede mną rzeczka. Szeroka na jakieś 6 metrów. Zbieram się do skoku, ale wypatrzył mnie jakiś kaemiarz. Strzela ogniem punktowym. Pod łokciem wygrzebuje mi rowek głębokości 20 centymetrów. Kurczę się, ale się nie podrywam. Niech myśli, że mnie dostał. A kurczenia się on przecież nie widzi. Wreszcie przestał. Przeniósł ogień na kogoś innego. Rzucam karabin za rzeczkę i skaczę na wysepkę. Ale to tylko jakieś rośliny, zapadam się po szyję. Brzeg jest torfiasty, śliski, pionowy. Z trudem wydrapuję się z wody. Do wzgórza już niedaleko.
Kiedy przeskoczyliśmy grzbiet, ogień cekaemów ucichł. Ze mnie buchają kłęby pary. O dziwo, jest nas nadal ośmiu! Nikt nie został! Zaczynamy się zbliżać do siebie. I nagle… tracę przytomność. Odzyskuję ją na moment i widzę, że jestem w powietrzu, ze dwa piętra nad ziemią. Lecę głową na dół, na pryzmę szutru przy drodze. I znowu ciemność.
Budzi mnie lekkie kopanie po żebrach i głosy: Żyje? Czy nie…?
Żyję. Próbuję wstać i przewracam się. Ziemia kołysze się pode mną. Kontuzja. Uszkodzenie oczu i zmysłu równowagi.
Dwóch żołnierzy ciągnie mnie w krzaki. Słychać jakieś jęki. W krzakach żołnierz z wyrwanym bokiem. Wieźli go rannego wozem. Był nalot. Zczołgał się z wozu. Po nalocie wozy galopem odjechały. On został.
Więc dwóch żołnierzy wlecze mnie, dwóch wlecze rannego. Teraz jest nas dziewięciu. Dowodzi Karczmarewicz. Kieruje się do chałupy na skraju wsi. Trzeba coś zjeść, trochę odpocząć. Chałupy puste, wojska też nie ma. Pijemy wodę ze studni. Ktoś znalazł chleb, dzielimy się. Żołnierze łapią dwie kury, szybko je gotują. Niemcy, widząc dym, strzelają z armat do chałupy. Leżymy pod ścianami. Ściemnia się. Pijemy rosół, trochę jemy. Kawałek kury chowam do menażki, na czarną godzinę.
Artyleria milknie. Witek szuka ludzi. Dowiaduje się, w którą stronę poszło wojsko.
Tutaj front przebiega prawie pod kątem prostym. Wychodzimy. Mnie nadal prowadzą. Zaczynamy iść wzdłuż linii niemieckich. Świecą rakietami, strzelają do nas. Padamy. Kiedy cichnie, ruszamy dalej. Po kilku kilometrach samotna chałupa. Na nasze spotkanie wychodzi gospodarz.
– Panowie, zajdźcie. Są u mnie obcy ludzie, podejrzani.
Wchodzimy. Mężczyźni i kobiety; legitymujemy ich. Dowody osobiste z Warszawy, chyba uciekinierzy. Ale co tu można wiedzieć…
Jest już chyba 22, jesteśmy śmiertelnie znużeni. Marzymy tylko o tym, żeby dojść do swego wojska i spać. Jesteśmy już 300 metrów od chałupy, ktoś ogląda się do tyłu. Mówi: popatrzcie. A tam w oknie zwróconym w stronę Niemców światło miga sygnałami. I od razu rakiety w górę. Padamy. Nad nami serie cekaemów z amunicji świetlnej. Strasznie górują, ze dwa metry nad nami.
Należałoby wrócić i zrobić porządek w chałupie. Ale my jesteśmy wojskiem, nie żandarmami. Nie znamy się na śledztwie. Może tam wszyscy są szpiegami? A może tylko jeden – ale kto? Z nas dziewięciu dwóch nie tylko niezdatnych do walki, ale absorbujących czterech żołnierzy. Pozostaje tylko trzech, którzy mogą coś zrobić. Jeżeli się coś zacznie dziać przy chałupie, można się spodziewać interwencji Niemców, którzy są nie dalej jak o 500 metrów. Rezygnujemy, idziemy dalej.
Nagle jednocześnie z jednej strony okrzyk „Halt!”, a z drugiej „Stój!”. Głosy z obu stron bardzo bliskie. Wyczuwam, że Witek w tym momencie zbaraniał. Szepce: padnij… Leżymy. Niemcy oświetlają nas rakietami. Znowu serie świetlną amunicją. Nasi milczą. Nie mają rakiet. Po paru minutach uspokaja się.
Trącam jednego z żołnierzy. Poczołgasz się 100 metrów do tyłu, potem 100 metrów w lewo, potem znowu 100 metrów w lewo. Zajdziesz naszą placówkę od tyłu. Powiesz im, że tu jesteśmy, że nie znamy hasła. Będziemy czekać, aż nas sami zawołają. Upłynęło ze 40 minut, może więcej. Nasi wołają po cichu. Idziemy. Przepuścili nas. Wchodzimy do wsi. Pełno wojska. Oddajemy rannego łapiduchom, szukamy swojej kompanii. Wszyscy mówią, że gdzieś tu jest, ale nie możemy ich znaleźć. Wchodzimy więc do jakiejś chałupy. Artyleria bije z rzadka po wsi. Gospodarz czuwa, żeby w razie czego gasić. Każemy się zbudzić, gdyby w nocy wojsko wychodziło lub gdyby wzrósł ogień. Patrzę na zegarek. Jest już po północy. Walę się na wiązkę słomy i natychmiast zasypiam. W nocy szarpie mnie chłop.
– Panie, bo bardzo strzelają!
Rzeczywiście, chałupa trzęsie się w drgawkach. Okien nie ma. Ale nic nie wskazuje na ruch wojska. Zasypiam.
Rano budzą nas koledzy, Kaczorowski i Mickiewicz. Nasza kompania spała w stodole tego samego gospodarstwa, a po nocy nie mogliśmy ich znaleźć. Opowiadają nam o tragedii ostatniej nocy. W godzinę po nas pod naszą placówką znalazł się patrol z legii oficerskiej, w identycznej sytuacji jak my: z jednej strony „halt!”, z drugiej „stój!”. Stracili głowę. Biegli w stronę placówki. Ta otworzyła ogień z karabinu maszynowego. Czterech zabitych, kilku rannych…
Mieliśmy dużo szczęścia tej nocy…